Zgromadzenie Sióstr
Franciszkanek Misjonarek Maryi
Prowincja Europy Środkowej i Wschodniej

Lipiec 1939 r. Na prośbę obecnego wówczas w Polsce nuncjusza apostolskiego zostałyśmy we cztery posłane do Smorgoni na Białoruś w celu założenia nowej placówki. Sprawa dotyczyła głównie zajęcia się dziećmi i dziewczętami. Były to: s. Jadwiga Rychlińska - przełożona, s. Barbara Lisowska, s. Helena Ćmielorz i ja, s. Zofia.
Pośród narastających napięć politycznych mija rok starań o tę naszą misję. W radio raz po raz daje się słyszeć ogłoszenie dotyczące cudzoziemców i ich powrotu do kraju pochodzenia. Podejmujemy ryzyko pozostania na miejscu. W niedzielę, udałyśmy się do kościoła. Ks. proboszcz z ambony poinformował wiernych, iż wraz z wikarym wracają do Polski. Zostałyśmy bez kapłana, z Eucharystią lecz bez możliwości dotykania Jej. Cóż, spożyłyśmy wszystkie komunikanty.


20 czerwca 1940 r. Siedziałyśmy przed domem pewnej kobiety, było to drugie nasze mieszkanie (po uprzednim wyrzuceniu nas z pierwszego). S. Jadwiga urządzała swoje imieniny. Nagle pojawia się trzech mężczyzn. Rewizja, nakaz szybkiego złożenia niezbędnych rzeczy na środku pokoju. Obietnica powrotu. Zostałyśmy zabrane do urzędu każda oddzielnie i zadręczane pytaniami dotyczącymi rodziny, pochodzenia itp. Minęła noc, po której wszystkie, wraz z wieloma innymi znalazłyśmy się w piwnicy, gdzie spędziłyśmy cały dzień i drugą noc bez jedzenia i picia. Odtąd przestały istnieć nasze dokumenty, nazwiska... Powstały fotografie, odcisk dłoni i numer. Ze sobą nie miałyśmy nic.

Następnego rana podjechały samochody, którymi odwieziono nas do Małodeczna do więzienia. Na wstępie rewizja. Pozbawiono nas sznurowadeł, troczków od bielizny... W halce miałam małą kieszonkę z różańcem, którego nie znaleźli. Ulokowano nas 18 w pomieszczeniu wyposażonym w drewniane regały do spania. Było tak ciasno, że mieściłyśmy się jedynie leżąc jedna przy drugiej na boku na gołych deskach. Pod głowę podkładałam sobie bluzkę. U góry maleńkie okienko. Potrzeby fizjologiczne załatwiałyśmy w żelazny pojemnik. Na powietrze wypuszczano nas na jedną godzinę w ciągu doby. Chodziłyśmy w koło chwiejąc się z głodu i zawrotów głowy.
Strażnik nie spuszczał z nas oka. Spędziłyśmy tam 5 miesięcy. Z mojego różańca korzystało w ukryciu wiele kobiet, każda osobno. Były to przeważnie żony oficerów polskich. Modlitwa wspólna była niemożliwa, rozmowy zabronione. Jako ręczniki służyły nam szmaty, z których można było wyciągać nitki i zapałką z dziurką cerować cokolwiek. Pewnego razu jedna z naszych sióstr została przyłapana na tej czynności i niemal nie przypłaciła życiem posiadania "igły". Ukrainiec, nie słuchając tłumaczeń, strasznie ją pobił. Każdego rana otrzymywałyśmy wiadro kawy, która służyła do mycia się, picia i zmycia podłogi, oraz małą dawkę chleba, nie przypominającego w niczym tego, który teraz, dzięki Bogu, spożywamy. W obiad zupa niewiele różniąca się od wody z jakimiś kawałkami mięsa nie wiadomo z czego. Ponieważ byłam wyznaczona do rozdzielania posiłków, prawie nigdy dla mnie nie starczyło.
Stamtąd wywieziono nas na Syberię. Podróż trwała miesiąc - w wagonach bydlęcych, gdzie z powodu zimna łajno służyło nam za okrycie. Malutkie okienko u góry, duszno, ciasnota. Na zewnątrz 50 stopni mrozu, wojsko, psy. Było kilka postojów, czasem przesiadki. Kiedy przeprowadzano grupy mężczyzn, musiałyśmy przeczekać twarzą do ziemi, żeby czasem ktoś kogoś nie rozpoznał. W podróży "chleb", śledzie i kiełbasa, której nie można było ugryźć. W pociągu był piec. Na postojach trzeba było gotować wodę, o ile była w pobliżu. O higienie nie było mowy.
S. Jadwiga otrzymała od kogoś przesyłkę ze Smorgoni (koc, sukienkę i palto), ale trudno było się tym cieszyć, kiedy w czasie przesiadek trzeba ją samą prowadzić i dźwigać bagaż. Na miejscu w barakach było nas 300 kobiet. S. Jadwiga była zupełnie zagubiona. Zbyt wiele przeżyć jak na jej wytrzymałość psychiczną. Wymagała opieki jak dziecko. Zanim wpuszczono nas do baraków odbyła się "dezynfekcja" z brudów i robactwa.
Nic nie zapowiadało, że przybyłyśmy tu na odpoczynek. Przydzielono obowiązki. W szwalni szyło się ubrania dla wojska. Nocami suszyło się i pilnowało filcowych butów, reperowało się ubrania. Praca ciągła, po 8 godzin dniami i nocami. Po pracy wypoczynek: pluskwy, brud, szczury, ciasnota, prymityw, demoralizacja, głód. Człowiek nie był nawet szmatą. Kiedyś przy rozdawaniu zupy poprosiłam dyżurną Rosjankę, by nalała mi trochę więcej. Otrzymałam cios w głowę, aż do utraty przytomności. Apel... S. Jadwiga zaspała. Zabrano ją do karceru, który polegał na wciśnięciu winnego w wąski lej, gdzie od spodu nie można było oprzeć stóp - nimi zajmowały się pluskwy.
Co 2-3 tygodnie zmieniano nam koszule, które były parzone w celu zabicia robactwa. I wtedy kąpiel wszystkich. Najpierw odmiękanie brudu. Stało się w gorącej parze, która wydobywała się z gorącego kamienia polewanego zimna wodą. Następnie skrobanie brudu rózgami i nago w kolejce, w ciasnocie po nowe ubranie. Żadna choroba nie była przeszkodą.

Dotarła do nas wiadomość o amnestii generała Sikorskiego. Niedługo potem darowano nam wolność. W robionych ze szmat łapciach, z niczym zostałyśmy wypuszczone na śnieg i mróz. "Idź dokąd chcesz..." brzmiało posłanie. W Polsce wojna. Nie było mowy o powrocie. Zetknęłyśmy się z wojskiem polskim, które wraz z Wandą Wasilewską, Wojciechem Jaruzelskim przygotowywało się do odjazdu do Iranu. Proponowano nam dołączenie się. Nie skorzystałyśmy. Ktoś inny zasugerował udanie się w Ałtajski Kraj, jeszcze dalej w głąb Syberii, w nadziei znalezienia warunków do życia.
Dotarłyśmy do miejscowości Ojratura. Ludzie żyli w lasach. Małego kącika udzieliła nam pewna wdowa z gromadką dzieci, które były nagie. Było tak ciasno, że wchodziłyśmy przez okno, kiedy dzieci spały na podłodze. Znalazłam pracę w redakcji "Czerwonej Gwiazdy". Trzeba było ręcznie, we dwie uruchamiać maszyny drukarskie. Wynagrodzenie głodowe. Stamtąd często wysyłano nas na wysoką górę ścinać drzewa potrzebne do produkcji gazety. Było strasznie. Jeszcze trudniej niż w łagrach, gdzie raz po raz otrzymywałyśmy ubranie czy coś do jedzenia. Pewnego dnia rozdzielono nas. Myśl była jedna: rozstrzelanie. Ja zostałam. Jednakże na drugi dzień spotkałyśmy się znowu. Niestety, s. Jadwiga dostała wtedy paraliżu z utratą mowy. Była cała w strupach.

Wiosna. Topniały śniegi. Woziłyśmy drzewo na sankach i w drewniakach wchodziłyśmy do rzeki by je spuszczać i posuwać. Zimno straszne. Tam odmroziłam sobie nogi. Tam też zgubiłam mój różaniec, który pewna Rosjanka tak bardzo pragnęła znaleźć, by go zatrzymać. Pan spełnił jej pragnienie. Zgodziłam się. W kieszeni dwa zamarznięte gotowane kartofle i kawałek chleba. Trzeba było sobie radzić. Śniegu po szyję. Wieczorami wracało się i w zamarzniętym ubraniu tajało się w nocy, spało i rano od nowa. Spędziłyśmy tam następne trzy lata. Modlitwa, na którą się gromadziłyśmy była naszą siłą. Najtrudniejsze były niedziele bez Eucharystii, które czasami były wolne. W ubraniach w każdym szwie roje wszy i pluskiew.

To były okropne lata. W redakcji mieli konia. Rzadko, ale bywało, że mogłam wyjechać, by nazbierać trochę drew. Przy kręceniu maszyn zdarzało się, że dostawałam trochę wywaru z końskiego łba. Nocami czyściłam teren i pilnowałam, by szczury nie zjadły prasy. Atakowały ze wszystkich stron. Trzeba je było cały czas rozpędzać.
Na wiosnę kopanie pól pod zasiew. Wysokie trawy były tak ostre, że nogi przemieniały się w jedną ranę. W pierwszym roku myślałam, że zginiemy. W drugim dano nam trochę ziemi. Posadziłam kartofle, kukurydzę i fasolę. Na skórze pełno wrzodów od głodu, brudu i robactwa. Jedynym pragnieniem było powrócić do Polski i jeść chleb.
Był tam człowiek, który otrzymał dary z Ameryki przeznaczone dla Polaków. Wtedy dostałyśmy trochę masła i ubrań. Przed Bożym Narodzeniem zbierałyśmy chleb, nie dojadając przez kilka dni, bo chciałyśmy zaprosić tego pana. Chleb, herbata, darowana od kogoś kiszona kapusta. To było wielkie święto. Ałtajka, u której mieszkałyśmy miała radio. Wtedy tak pięknie mówili o narodzeniu Pana Jezusa. Wydawało się, iż czytają Słowo Boże. Tak dokładnie jak pamiętałam. Radość nasza była wielka. A na końcu usłyszałyśmy: "Oto wszystko głupstwo". Bardzo zabolało. Gospodyni była kobietą religijną. Kiedy odprawiała syna do wojska, przysłała go, by siostra mu pobłogosławiła.
Redaktor często mówił: "o Boże". Wydawało mi się, że był Polakiem. Kiedy z żoną mieli więcej prac musiałam pilnować ich dzieci. Lubiły jak im śpiewałam, a szczególnie kolędy. Kiedy miałam jeszcze różaniec, pytały: "Co to za ziarenka ?" Z radością mogłam im tłumaczyć te tajemnice. Warunki były ciężkie. Jedynie w czerwcu, lipcu i sierpniu było ciepło, a nawet gorąco. Poza tym nieznośnie.
Jak już wspomniałam, po trzech latach przysłano po nas autobusy, którymi odwożono nas do Nowosybirska. Stamtąd trzeba było wydostać się do Polski, gdzie skończyła się wojna. Wskrzeszone nadzieje ! S. Helena Ɔmielorz została tam zatrzymana
z oskarżeniem podpisania przynależności niemieckiej. Była Ślązaczką z Tarnowskich Gór. Dopiero po tygodniu nadeszły dokumenty z rodziny i ze Zgromadzenia stwierdzające jej narodowość polską. Mogła wyruszyć. Na trasie ktoś nam powiedział, że jest Wielkanoc. W Polsce znalazłyśmy się w Rawie Ruskiej, a potem w Zamościu, gdzie siostry przywitały nas wiadrami cukierków i bułek.

s. Zofia Kołodziejska, fmm (imię zakonne: s. Mikołaja)